poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Od Lycee - jak to się zaczęło?

To był typowy, nudny dzień. W dodatku lało. Aż za nudny. Żadnych afer, spraw u dyrekcji, prób pożarowych czy chociaż niezapowiedzianej kartkówki! Od razu wydało mi się to podejrzane...
Gdy zadzwonił ostatni dzwonek, pośpiesznie wybiegłam z klasy. Chciałam dostać się do szatni jako pierwsza, bo inaczej zostanę stratowana przez podstawówkę. Gdy przebrałam buty, złapałam tylko parasol i uciekłam przed tłumem dzieciaków. Odetchnęłam świeżym, letnim powietrzem. Jeszcze kilka dni, i koniec roku szkolnego. Niezmiernie mnie to cieszyło, bo więcej czasu wolnego równa się więcej koni. Szybkim krokiem szłam na przystanek autobusowy, który zawiezie mnie prosto do stadniny. Nie, nie do domu. Miałam w zwyczaju jechać zaraz po szkole do stajni, żeby cały wieczór mieć na naukę. Kilka osób przeszło obok mnie gapiąc się na moje nogi. Miałam na nich gumowe oficerki do jazdy. Takie to interesujące? Szłam dalej, nie zwracając na nikogo uwagi. Na przystanku wsiadłam do autobusu. O dziwo, nie był zatłoczony. Zazwyczaj musiałam obijać się o brzuch jakiegoś faceta i bachory plątające mi się pod nagami. Usiadłam na wolnym miejscu, rzuciłam torbę na sąsiednie siedzenie i oparłam czoło o chłodną szybę. 
Myślałam o tym, jak dobrze byłoby już teraz skończyć to głupie gimnazjum. Wszyscy tutaj są tacy dziecinni. Tacy prymitywni, niemądrzy i nużący. Naiwni chłopcy, mający się za mężczyzn. Puste dziewczynki, twierdzące, że są kobietami. Wszyscy ci weseli kretyni z mojej klasy mający mnie za nudną kujonkę lub szurniętą koniarę. Mam już tego po pachy. Może do liceum ludzie trochę zmądrzeją? Zaczną ceni prawdziwe wartości, nie to, jakiego rozmiaru dziewczyna ma bieliznę i czy umie wywijać ciałem na dyskotece... Dojechałam.
Już z daleka widziałam prostą, piaskowo-kamienną drogę z pastwiskami po obu stronach. Czeka mnie dwie minuty spacerku, i dojdę do tego wspaniałego, budynku z szarą elewacją i błyszczącym dachem, czyli stajnię. Jeszcze dwie minuty, i zobaczę moje wszystkie skarby: Nessie, Carrot, Fahada, Amber... Nie mam ulubionego konia. Wszystkie z ośrodka są cudowne, jedyne i niepowtarzalne. Stanęłam przed najlepszym budynkiem pod słońcem i wciągnęłam nosem świeże, wiejskie powietrze o zapachu siana. Szczęśliwa ruszyłam do jej wnętrza. 
- Witaj, Lycee - usłyszałam głos zza boksu Lucyfera - majestatycznego, drogiego ogiera należącego do właścicielki stadniny - panny Sol.
- Dzień dobry, proszę pani - uśmiechnęłam się i wyjęłam z kieszeni gumkę, żeby związać niesforne kosmyki. - Który koń nie zażył jeszcze dawki ruchu?
- Sean, moje dziecko.
- Sean? - uniosłam brwi. To musiał być jakiś nowy.
- Sean. Nowy ogier. Stoi w drugiej stajni, na samym końcu. Poradzisz sobie - powiedziała tylko panna Sol, i wróciła do smarowania czymś rany Lucka. Zdziwiłam się, bo nawet jeżeli nie była zbyt wygadana, to nigdy aż tak tajemnicza. Ruszyłam do drugiej stajni, którą rzadko było mi dane odwiedzać. Konie tam przebywające zawsze były z tych championatowych - drogich i idealnych. Czytałam metryczki na boksach. Same dumnie brzmiące imiona. Istotnie, na ostatnim boksie pisało ,,Sean po: Sezechiel II,  Fiolka". Obok stała skrzynka z jego osobistymi rzeczami do pielęgnacji. Otwarłam ją i sięgnęłam po miękką szczotkę, bo z góry wiedziałam, że konie w tym budynku są zawsze perfekcyjnie czyściutkie. Zdziwiłam się, kiedy otwarłam boks i zobaczyłam zabłoconą, zmierzwioną sierść. Koń kręcił się niespokojnie i stukał kopytami o ściany boksu. Czyli norma u koni przeznaczonych do sportu...
- I jak? - usłyszałam nagle za swoimi plecami, kiedy uderzyłam Seana po pysku kiedy próbował mnie kłapnąć. 
- Trochę... - chciałam powiedzieć ,,upierdliwy", jednak wiedziałam, że nie spodobałoby się to pannie Sol. - ...wymuskany.
- Oj tak, tak. Kiedy będzie gotów, wybierzemy się na przejażdżkę. Co ty na to? 
- Z miłą chęcią - odpowiedziałam. Ciągłe treningi dały mi w kość, i spokojna przejażdżka to miła odmiana.
***
Stanęłyśmy przy wodopoju, aby konie ,,mogły odetchnąć" jak to wyraziła się panna Sol. Nie wiedziałam tylko, po czym, skoro cały czas jechałyśmy powolnym kłusem. Jedyne czym mógł się zmęczyć Sean, to walką ze mną. Nie do końca sobie z nim radziłam, był naprawdę wredny i na złość inteligentny. Kilka razy celowo zarzucił łbem, tak, aby wodze wypadły mi z ręki i żeby mógł wjechać w najniższe gałęzie. Oczywiście te najbardziej kujące, chyba żeby wydrapały mi oczy. Nic nie zakłócało spokoju tego miejsca. Ptaki ćwierkały, a drzewa szumiały kojąco, ponieważ deszcz ustał, kiedy czyściłam ogiera. 
- Pięknie tu, prawda? - powiedziała pełną piersią panna Sol. - I tak... - nie dane było jej jednak skończyć, gdyż potężny ryk zagłuszył wszystko. Ptaki zerwały się z gałęzi i odleciały z prędkością wiatru. Ziemią wstrząsnęło potężne tupanie. Konie postawiły uszy i błyskały białkami - widać było, że są przestraszone. Na dodatek zaczął lać siarczysty deszcz.
- Szybko! Uciekamy! - rzuciła krótką komendę panna Sol, nawet nie wyjaśniając o co chodzi! Byłam równie zdenerwowana co Sean. Co to jest?! Trzęsienie ziemi??? Moja towarzyszka spięła konia mocno łydkami. Natychmiast ruszył galopem. I to nie wolniuteńkim, ułożonym, jak z zawodów ujeżdżeniowych. SZALEŃCZYM. Nawet nie musiałam zachęcić mojego konia, żeby zrobił to samo. Po prostu popruł za Lucyferem. Stąpanie było coraz głośniejsze. Chwyciłam się kurczowo siodła, żeby nie spaść. Panna Sol odwróciła się i zbledła. 
- Nie odwracaj się!!! - krzyknęła tylko i zmusiła swego ogiera do szybszego galopu. Ja zrobiłam to samo. Nie wiem ile jechałyśmy, ale mnie wydawało się jakby minęła minuta.
Ryk ponowił się. Miałam wrażenie, że wielkie, straszne coś jest tuż za mną. Sean przeskoczył wielki pień i dyszał ciężko. Współczułam mu, ale zmuszałam go do szybszego biegu.
Zupełnie nagle poczułam się, jakbym wtopiła się w jakąś breję. Maź. Gluta. Razem z Seanem przekroczyliśmy coś... Jakąś dziwną barierę. Przede mną jechała panna Sol, która zaczęła zwalniać. Mój koń stanął gwałtownie, a ja zleciałam na ziemię. Myślałam, że to po mnie. 
Odwróciłam się, i zobaczyłam gigantycznego, brązowego... krowę?! To coś miało byczy łeb, ale stało na dwóch nogach i waliło pięściami o przeźroczystą barierę... Co to było?! O co w tym wszystkim chodzi?! Potwór ryknął i rozsypał się w drobny pył. Zemdlałam.
***
- Spokojnie, oddychaj! - mówił ktoś uspokajającym głosem. Nie mogłam otworzyć oczu, czułam tylko, że jest mi bardzo niewygodnie...
-...

<ktosik? ;P>

1 komentarz: