czwartek, 21 sierpnia 2014

Od Lycee - CD. Rosemarie

- Miecz - odpowiedziałam bez wahania. 
- Na pewno? Byłoby ci łatwiej sztyletem na początek... - powiedziała z powątpiewaniem Rose.
- Sztylety są niepraktyczne, zbyt małe i krótkie.
- Jak chcesz - wzruszyła ramionami. - Tu masz miecze. Będę ci podawać, a ty mówić, czy ci pasi, okej? - powiedziała i zaczęła przeglądać broń. Popatrzyłam w okół siebie. Wszystko to kupa żelastwa, nic więcej. Równie dobrze mogłabym walczyć patykiem. Albo siłą perswazji... Rose rzuciła mi kolejny miecz. Ledwo co go złapałam. Niczym nie różnił się od innych. Błyszczące ostrze, ciężka rączka. 
- Jako ci, herosi nie mamy może jakiś mocy, czy czegoś tam? Musimy się paprać w wybieranie beznadziejnych mieczy? - westchnęłam i oparłam się ramieniem o półkę.
- Mamy moce, lecz to, czego nauczysz się podczas lekcji władania bronią, na pewno ci nie zaszkodzi - rzuciła Rose. 
- Wszystkie te miecze są do dupy - stęknęłam obracając w rękach KOLEJNY miecz. Rosemarie przestała na chwilę szperać.
- Weź się w garść, co?! - krzyknęła i odgarnęła włosy z twarzy. 
- Chciałam iść do stajni, nie grzebać w kupie złomu - wzruszyłam ramionami. Rose prychnęła, ale zirytowana rzuciła:
- Chodź już do tych koni. Ale potem nie mów, że nie próbowałam pomóc, kiedy Chejron rzuci ci byle który miecz - zagroziła, a ja ponownie wzruszyłam ramionami. Co mnie tak naprawdę obchodzi czym mam ,,walczyć"? Przecież i tak nie miałam jeszcze żadnego treningu, ani niczego. Nie znam się na walce, jeżeli nie chodzi o bitwy na słowa. Ruszyłyśmy w kierunku otwartych boksów. Odnalazłam wzrokiem boks Seana. 
- Możesz sobie wybrać któregoś z koni - powiedziała Rose wskazując na rumaki. - Myślę, że ten byłby dla ciebie idealny - powiedziała głaszcząc po pysku jakiegoś burego, niemrawego i mocarnego kuca. Uwielbiałam konie, ale patrząc na tego grubaska, skrzywiłam się.
- Nie, dzięki - powiedziałam ruszając do Seana.
- Znowu będziesz wybrzydzać? - stęknęła Rose ostrzegawczo.
- Nie. Chcę się uczyć na tym - ruchem głowy wskazałam na Seana. Wyciągnęłam pokruszone smakołyki dla koni i podałam mu je na otwartej dłoni.
- Nie! - krzyknęła Rose i strąciła moją rękę w chwili kiedy Sean chciał zlizać okruchy.
- Co ty robisz?! - warknęłam.
- Nie wolno go karmić! Należy do panny Sol! - obruszyła się.
- Wiem o tym! - odkrzyknęłam. - Jeżdżę na nim w jej ośrodku! 
- Nie wierzę ci. Dopiero co tu wczoraj trafił.
- TAK, ja na nim przyjechałam! Uratował mi życie ciemniaczko! - krzyknęłam zdenerwowana.
- Nie widziałam niczego takiego... - mruknęła trochę mniej pewnie.
- Bo leżałaś w szpitalu - prychnęłam zdmuchując kosmyk z mojej twarzy. - Z resztą właśnie idzie, więc możemy się jej spytać - burknęłam. Widząc nasze skwaszone miny panna Sol sama podeszła.
- O co chodzi? - spytała z poważnym wyrazem twarzy.
- Ta tu twierdzi, że może sobie jeździć na Seanie - rzuciła szybko Rosemarie.
- Przecież wczoraj u pani na nim jeździłam, więc czemu nie teraz? - zapytałam.
- W istocie, Lycee jeździła na nim u mnie, i teraz także mogłaby na nim kontynuować ćwiczenia. Twierdzisz, Rose, że nie da rady?
- No nie wiem - prychnęła dziewczyna. 
- Poradzę sobie - powiedziałam od razu. - Uratował mi życie, i jeśli tylko będę mieć możliwość odwdzięczenia się mu, od razu to zrobię - uśmiechnęłam się. - Poza tym pasuje do mojego pochodzenia.
- W takim razie spór rozwiązany. Przecież masz siłę spokoju,  Rose - panna Sol czule pogładziła dziewczynę po głowie. Przygotujcie konie i wybierzcie się Drogą Przeznaczenia nad wybrzeże. Dojedziecie na zachód słońca i ochłoniecie. Żegnam - powiedziała z uśmiechem i odeszła. Przejażdżka? Zawsze - pomyślałam.
- No, hm, sorry - powiedziała Rose, a ja uśmiechnęłam się do niej. W końcu chciała pomóc. 
- Jest tu jakaś siodlarnia... czy coś? - zapytałam.
- Weźmiemy ogłowia i pojedziemy na oklep - orzekła, a ja przyznałam, że to dobry pomysł. Gdy oporządziłyśmy konie, wskoczyłyśmy na nie i ruszyłyśmy. Musiałam przyznać, że ten cały obóz to śliczne miejsce. Wszędzie drzewa, krzaki, trawa, rośliny i niebo. Te wszystkie zabudowania były wykonane z taką miłością, że wtapiały się w krajobraz wyglądając jak część natury. Zero asfaltu, wieżowców i burych domów. Wszędzie kręcili się nastolatkowie, satyrowie, jakieś dziwne kobiety, a ja całkowicie przyjęłam to do swojej świadomości. Coś niesamowitego. Jechałyśmy w ciszy, przetykanej tylko trelem ptaków i szumem drzew. Rozmarzyłam się. Tu było tak... magicznie! Czułam się częścią tego miejsca, jakbym do niego należała od zawsze. Ogarnęła mnie dziwna melancholia. Nagle Rosemarie wyrwała mnie z zamyślenia:
- ...

<Rooose? ;*>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz